
III. Obóz koncentracyjny Mauthausen.
35. Na stacji kolejowej Mauthausen, gdy drzwi wagonów otwarto i rozległo się wzdłuż całego pociąga „raus” tzn. rozkaz natychmiastowego wysiadania, na skutek zdrętwienia nóg trudno nam się było z podłogi wagonu pozbierać. tj. wstać. nogi wyprostować i z wagonu wyskakiwać na dworzec obstawiony przez esesmanów, tym wiciu trzymających psy na smyczach.
Z piątek w szeregu uformowano dudą kolumnę i popędzono więźniów krętą drogą pod górę, na której był zlokalizowany obóz koncentracyjny. Nie obeszło się bez bicia więźniów i szczucia ich psami.
Był piękny słoneczny dzień. Pola i stoki góry były już pokryte śniegiem. Obok drogi przepływał górski potok. Na widok czystej górskiej wody wzmogło się pragnienie, którego nie można było zaspokoić nawet garstką śniegu, po którą nie wolno było się schylić, bez narażania na bicie.
Idąc pod górę około 5-ciu kilometrów spotykaliśmy więźniów przy różnego rodzaju pracach. Lecz o nawiązaniu z nimi kontaktu słownego mowy być nie mogło. Wreszcie u szczytu wzgórza ujrzeliśmy mury kamiennej twierdzy.
Kiedy bilśmy już blisko bramy obozowej można było zaważyć dużej wielkości planszę przedstawiającą trupią czaszkę z dwoma piszczelami na krzyż. Zrobiła ona na mnie niesamowite wrażenie uzmysławiające, iż za tą bramą jest tylko śmierć.
Na placu apelowym w sąsiedztwie bramy obozowej po przeliczeniu stanu więźniów z transportu, grupami kierowano nas na prawo do łaźni urządzonej w suterynach budynku, obok którego było kawał zamkniętego podworca[1].
Przed wejściem do łaźni rozkazano zdjąć odzież i obuwie oraz złożyć je na zewnątrz budynku. Po wejściu do łaźni polecono nam przejście do drugiego pomieszczenia zupełnie podobnego do pierwszego. Kiedy była nas tam dość spora gromada, przyszło polecenie powrotu do pierwszego pomieszczenia, gdzie nas wykąpano pod gorącym prysznicem i gołych wypuszczono na dwór.
Jakie były przeznaczenia poszczególnych pomieszczeń tego budynku miałem możność naocznie się przekonać podczas wycieczki zorganizowanej przez klub byłych Więźniów Mauthausen w Krakowie na uroczystości rocznicy 27-ej oswobodzenia tego obozu w 1972 r.
Zwiedzając te pomieszczenia stwierdziłem, te w pierwszym pomieszczeniu była łaźnia z prysznicem, w drugim komora gazowa z odpowiednimi
urządzeniami, bardzo podobnymi do urządzeń natryskowych, w trzecim natomiast – krematorium, z piecami do palenia zwłok, w dalszych, zaś gospodarcze.
W dniu 8 listopada 1943 r. natychmiast po przybyciu do Mauthausen, wprawdzie chwilowo na rozkaz obsługi, zostaliśmy skierowani do pomieszczenia komory gazowej, zupełnie nie zdając sobie sprawy z tego faktu, z którego zawrócono nas do łaźni. Wiele było przypadków, natychmiastowego gazowania przybyłych tu transportów, o czym wspominają relacje więźniów, a co potwierdza usytuowanie pomieszczeń łaźni, komory gazowej i krematorium w bezpośrednim sąsiedztwie w jednym budynku.
Np.na lewo od placu apelowego idąc od bramy obozowej jest uliczka między blokami, prowadząca do drutów ogradzających obóz będących pod wysokim napięciem. Poza nimi jest łączka.
Jeden z kolegów naszej wycieczki, więzień obozu Mauthausen pokazywał nam, w którym bloku przebywał sąsiadującym z uliczką oraz opowiadał zdarzenie, którego był naocznym świadkiem.
Pewnego razu, świeżo przybyły transport więźniów, składający się z kilkuset osób, skierowano na zewnętrzną stronę ogrodzenia obozowego, tam podprowadzeni pod same druty /wskazywał miejsce/, obstawieni przez straż obozową, mieli nakazane podchodzenie po 10-ciu do pewnego miejsca, gdzie byli rozstrzeliwani. Następna dziesiątka musiała rozstrzelanych ułożyć i stanąć do rozstrzelania. W ten sposób zlikwidowano cały transport.
Innym zaś razem, zupełnie gołych, krwią ociekających i nieustannie bitych przez esesmanów przypędzono starego ojca i trzech jego dorosłych synów. Biciem zmuszano ich do pójścia na druty pod wysokim napięciem. Trzymali się za ręce. Pierwszym ojciec – ostatnim najmłodszy syn. Pomimo nieludzkiego katowania ojciec odmawiał dotknięcia drutów, które by oznaczało śmierć – nie tylko jego, ale również i jego synów.
Trwało to dość długo, aż tu w pewnym momencie światło lamp ogrodzenia obozu się zapaliło, co wskazywało, że poprzednio go nie było. Widząc to najstarszy syn, odsunął ojca i sam ręką dotknął drutów, kończąc tym sposobem nieludzką mękę ojca, swych braci i swoją.
Inny przypadek z praktyki obozu Mauthausen. Gdy przeliczono wszystkich, rozpoczęła się selekcja. Zdrowym kazano stanąć po lewej stronie placu, a chorym — po prawej. Jeden z esesmanów oświadczył po niemiecku, co zostało przetłumaczone, że chorzy i niezdolni do pracy
będą skierowani na leczenie do szpitala i na wypoczynek, a zdrowi i silni zostaną wysłani na roboty.
Na stronę prawą przeszło 450 więźniów. Wszyscy trzymali się dość dobrze na nogach. Byli raczej zmęczeni do granic wytrzymałości i wygłodzeni 5 dniami podróży – bez jedzenia, picia i spania niż ciężko chorzy.
Dochodziła godz. 12, gdy kazano im rozebrać się do naga i zamiast na bloki – poprowadzono na plac obok łaźni. Szeroki na 6 m plac koło łaźni był na od strony południowej i zachodniej otoczonym murami, na których stały wieże strażnicze.
Gdy więźniów wpędzono na plac u wyjścia uformował się natychmiast długi, szereg kapo i blokowych z kijami w rękach. Pułapka została zamknięta.
Po ciepłym i słonecznym dniu 17 lutego, nastała mroźna i wietrzna noc. Więźniowie zamarzali, powoli. Wołania i błagania o litość, cichły coraz bardziej, głuszone jękami i wycięciem konających.
Tych, co jeszcze żyli, dwa razy wprowadzono do łaźni pod tusz, a potem mokrych wygnano z powrotem na mróz. Do rana żyło 94 więźniów. Jeszcze przed pobudką na apel. Wyszło na plac 4 – ch esesmanów uzbrojonych w stylistka do łopat i kilofów. Niewiele czasu minęło, gdy plac zaległa głucha śmiertelna cisza[2].
Nie są to zapewne odosobnione przypadki. Niebezpieczeństwo śmierć w obozie koncentracyjnym było dla więźniów każdego dnia realne, zaś w takich przypadkach jak przybycie nowego transportu, w szczególności. Stąd też za pędzenie nas w pierwszej chwili wprost do komory gazowej mogło być wynikiem przyzwyczajenia obsługi tych pomieszczeń, nie mających jeszcze sprecyzowanych rozkazów, co do dalszych losów naszego transportu.
36. Po wyjściu z łaźni nie pozwolono nam włożyć na siebie odzieży, w której przyjechaliśmy z Oświęcimia, lecz gołych zapędzono do jednego z niezamieszkałych bloków. Tu nam przydzielono tylko bieliznę. Jak się później okazało, brakło dla nas okrycia wierzchniego na kilka miesięcy.
Pod wieczór dnia następnego, z połowy transportu – 1000 – ca więźniów uformowano kolumnę, którą w bieliźnie i boso, pod silną eskortą esesmanów odprowadzono do filii obozu koncentracyjnego Mauthausen o nazwie Gusen, odległej około 10 km. od obozu macierzystego.
Marsz boso, po drodze wysypanej drobnym i ostrym tłuczniom – ugniatał dotkliwie stopy. Brak odzieży wierzchniej, przy śniegu po polach i kilku stopniowym mrozie – mocno dokuczał, Esesmani konwojujący kolumnę – bezustannie ją popędzali. Do Gusen przyszliśmy późnym wieczorem. Po przybyciu dłuższe stanie na piecu apelowym, zanim skierowano nas do pomieszczenia łaźni, w której przebywaliśmy do momentu przydziału na poszczególne bloki kwarantanny.
Nasz transport przybyły do Gusen składał się prawie wyłącznie z Polaków poza nieliczną grupą młodych chłopców pochodzenia rosyjskiego. Gdy więźniowie obozu Gusen pochodzenia polskiego dowiedzieli się o naszym przybyciu – zorganizowali zbiórkę chleba, którym nas posilili, bowiem od trzech dni nic nie mieliśmy w ustach.
Przydzielono nas, świeżo przybyłych – na dwa bloki tzw. kwarantanny tj. blok nr.15 i l6, które zamknięto dla komunikowania się z pozostałą resztą obozu przez postawienie bramy i dyżurującego przy niej funkcyjnego bloku oraz odgrodzenie drutem kolczastym od pozostałych bloków i terenu obozu.
Ja zostałem przydzielony na blok nr.15 na stubę „A”, gdzie stubowym był niemiecki komunista, a więc więzień polityczny o imieniu w potocznym zawołaniu Fryc – zapewne Fryderyk. Było to dla nas istotne, kiedy przyszedł czas karnych ćwiczeń. Fryc doświadczony obozowiec, mimo braku obowiązku wspólnie z nami ćwiczył, by później, kiedy zostały zakończone – nie pozwolić nam stanąć, a było to zimą, by nie dostać zapalenia płuc.
Polacy, dłuższy czas tu przebywający, a więc w warunkach odizolowanych od reszty świata, byli bardzo ciekawi sytuacji w kraju, na frontach i w świecie Pomimo utrudnień w kontaktowaniu się z więźniami kwarantanny, starano się dowiedzieć czegokolwiek. Jeśli chodzi o koniec wojny, ponieważ było to po klęsce Niemiec pod Stalingradem i cofaniu się ich wojsk na zachód, nasze prognozy były optymistyczne, przewidywaliśmy bliski koniec wojny. Innego zdania byli nasi rozmówcy, liczyli bowiem że zanim on nastąpi upływie ze dwa lata i że na tyle należy się uzbroić w cierpliwość.
Losy wojny i czas, który upłynął od klęski stalingradzkiej do jej zakończenia potwierdziły ich poglądy, bardzo w danym przypadku realistyczne, podczas – gdy nas przybyłych z wolności, zbyt optymistyczne, oparte były na złudzeniach, co do drugiego frontu w Europie, przewrocie w samych Niemczech, przyspieszającym zakończeniu wojny.
Zbyt straszną była dla nas Polaków niemiecka okupacja i w związku z tym trudno się było doczekać jej końca, przy czym początek klęsk
wojsk niemieckich byliśmy skłonni przeceniać, zaś mimo wszystko ich potęgi nie doceniać, której złamanie i zniszczenie wymagało jednak odpowiednio długiego okresu czasu, z czego zdawali sobie sprawę więźniowie o dłuższym stażu obozowym.
37. Życie więźniów zamkniętych w obrębie kwarantanny obozu koncentracyjnego Gusen było spokojniejsze niż w Bdrkenau lecz i tu cierpieliśmy zimno, które ze względu na mniejszą ostrość zimna terenie Austrii było mniej dokuczliwe niż w poprzednim obozie.
Jego bezpośrednią przyczyną był brak prawie do połowy stycznia 1944 r. wierzchniego okrycia /pozostawaliśmy tylko w bieliźnie/, brak obuwia przy ubieraniu na gołe stopy drewnianych trepów, w których nie każdy umiał chodzić i nie każde z powodu zniszczenia nadawały się do chodzenia oraz brak nakrycia głowy.
Każdego dnia zarządzane były – wyłącznie dla kwarantanny, trzykrotne apele /rano, w południe i pod wieczór/, które odbywały się na placu między blokami, odbierane drogą przeliczenia więźniów przez podoficera SS Blokfuhrera z długim wystawaniem na dworze przed i po apelach.
Wychudzonym i nieubranym było więźniom wciąż zimno i dlatego próbowano różnego rodzaju ruchów gimnastycznych dla rozgrzewki, ale niewiele to pomagało. Wcześniej przychodziło zmęczenie niż jakakolwiek rozgrzewka.
W czasie pomiędzy apelami przebywaliśmy oficjalnie, a więc za zgodą władz na blokach, gdzie również podczas ulewnego deszczu kilkakrotnie apele były odbierane.
Nie były praktykowane jakieś specjalne złośliwe wypędzania więźniów na dwór, poza karnymi ćwiczeniami, które rzekomo były na rozkaz władz obozu.
Bloki były dostosowane do warunków mieszkalnych, posiadały normalne okna i zadaszenie. Były wyposażone w prycze trzypiętrowe. Utrzymanie porządku było jednak rygorystycznie przestrzegane.
Umywalnia i szalety z muszlami, z bieżącą wodą, w oddzielnych pomieszczeniach były w sąsiednim budynku. Wychodzenie do nich w ciągu nocy było dozwolone wewnątrz bloku tylko boso, trepy można było ubierać na zewnątrz bloku i należało zdejmować jej w przedsionku wchodząc z powrotem.
Nie stosowano tu bicia więźniów bez uzasadnionej potrzeby, niemniej nawet drobne przewinienia były srogo karane. Niektóre przewinienia były karane topieniem w beczce z wodą przygotowaną dla celów przeciw pożarowych.
Trzy piętrowa prycza przydzielona była na sześciu więźniów. Wprawdzie były wyposażone w sienniki wypchane wiórami drzewnymi, lecz te na skutek zbyt rzadkiej wymiany były zmielone na sieczkę o ile nie na proch.
Okrycie na noc stanowił jeden koc na dwóch więźniów, a więc sytuacja pod tym względem była o wiele korzystniejszy niż w Birkenau. Tu zbyt często otwierano okna na całą noc, co sprawiało duże wyziębienie pomieszczeń a w okresie, kiedy z bloku Nr. 15 chodziłem do pracy w kamieniołomie Kastenhofen lub Gusen i przychodziłem w mokrej odzieży powieszona na pryczy do rana zamarzała, w związku z bezpośrednim sąsiedztwem otwartego okna.
Pożywianie składało się – rano z połowy chochli czarnej niesłodzonej kawy w południe z chochli zupy z gotowanej brukwi /potrawa moczopędna/ wieczorem z około 200 gram chleba i od czasu do czasu – z dodatku kiełbasy o wadze około 30 gram. Było to pożywienie bardzo skąpe, lecz wydawane w spokoju.
Płynne pożywienia otrzymywało się do misek aluminiowych, które po konsumpcji – nadal bez łyżek należało dobrze wymyć i piaskiem wyszorować, by połyskiem błyszczały.
Po około miesięcznym pobycie na kwarantannie dostarczono nam blankiety do pisania listów do swych rodzin. Otrzymali je wszyscy więźniowie. Po raz pierwszy miałem możliwość poinformowania żonę, gdzie się znajduję – od momentu aresztowania. List otrzymała przed świętami Bożego Narodzenia.
W odpowiedzi otrzymałem paczkę, po którą zgłosiłem się do paczkarni /rodzaj poczty obozowej/ natychmiast po otrzymaniu zawiadomienia – 1-go stycznia 1944 r. Stojąc przed paczkarnią w trepach ubranych na gołe stopy i licho ubrany – starałem się jakoś nie dopuścić by zmarznąć, bowiem śnieg był po kolana rano był kilkustopniowy mróz, a w momencie wyczekiwania na otwarcie paczkarni wczesnym popołudniem – dużo się ruszałem. Starzy więźniowie, ze współczuciem mi się przyglądali i pytali czy mi nie jest zimno. Prawdę mówiąc zdążyłem się na tyle zahartować, że faktycznie zimno mi nie było więc odparłem, że nie jest mi ziarno.
Zawsze w takich przypadkach przychodzili mi na myśl Cyganie, którzy w okresie międzwojennym w rodzinnej miejscowości – zimą nie jednokrotnie boso lub na wpół boso chodzili i wytrzymywali to na skutek dostatecznego zahartowanie się. Na krótko nawet dzieci wiejskie boso na ślizgawkę chodziły w latach pod koniec I-szej wojny i początkiem lat dwudziestych, kiedy brak było obuwia lub pieniędzy a jego zakup, a matki buty pochowałyby do wiosny starczyły.
[1] Okazałe, duże podwórko
[2] Ostatni przykład ze wspomnień więźnia Mauthausen. Informacje Józefa Ścisły zawarte w książce pod tytułem „Świat musi osądzić”.