

KAMPANIA WRZEŚNIOWA 1939
Mimo to nadal większość mieszkańców Polski miała pewność, że spowodowane przez Hitlera napięcie na tle wysuwanych wobec Polski żądań terytorialnych- nie spowoduje konfliktu zbrojnego. Ludność była przekonana, że nawet gdyby doszło do wybuchu wojny, to Polacy przy pomocy swoich sojuszników niechybnie odniosą zwycięstwo. Tłumaczono sobie naiwnie, że „[…] nasz naród jest bohaterski, że mamy świetne wojsko oraz obiecaną pomoc Francji, Anglii i Ameryki, no i że Rosja na pewno nam też pomoże, że po tamtej wojnie światowej, mimo że Polska nie istniała, wyszła z wojny zwycięsko, a obecnie jesteśmy przecież o całe niebo w lepszym położeniu”.[1]
W ramach ogłoszonej mobilizacji dzień 0l.09.1939 r. został wyznaczony jako termin poboru koni.
01 września 1939 r. o świcie pierwsze patrole wojsk hitlerowskich i faszystów słowackich przekroczyły granicę państwową na Spiszu. Kilka samochodów pancernych zmotoryzowanego pułku rozpoznawczego pojawiło się w okolicach placówki Polskiej Straży Granicznej w Łapszach Niżnych. Placówką dowodził podporucznik Kutaj. Na widok samochodów polecił swym żołnierzom zająć stanowiska obronne — Będziemy walczyć, jak długo się tylko da — powiedział. — Nasi na pewno przyślą nam wkrótce pomoc.
Oddziały XVIII i XXII niemieckich korpusów w składzie 6 dywizji 14 armii niemieckiej (dowódca gen. Wilhelm List) po przekroczeniu rzeki Wag wtargnęło w rejon polskiego Podtatrza.
Natarcie było silne, zmasowane i efektywne. Ogromna przewaga strony niemieckiej spowodowała szybkie przerwanie i zdezorganizowanie obrony polskiej. Już zaledwie po kilku godzinach nierównych walk, cała dolina Orawy zapełniona była setkami czołgów, samochodów pancernych i transportowych. Trwało też bombardowanie ważnych w tym regionie obiektów, przede wszystkim mostów na Dunajcu. Po południu tego samego dnia niemiecka druga dywizja górska z Kufstein uderzyła ze spiskiej Starej Wsi i zajęła Niedzicę, Czorsztyn, Nowy Targ i wiele innych miejscowości na Podhalu.
Dla niektórych podhalańskich miejscowości pierwszy dzień wojny stał się zarazem pierwszym dniem okupacji (n.p. Czarny Dunajec, Jabłonka, Szczyrzyc). W tych miejscowościach po dokonaniu rozstrzelań, morderstw, ostrzeliwań pieszych cywilnych kolumn, podpaleń domów, grabieży sklepów i domów oraz stosowania terroru- strach był niewątpliwie czynnikiem, który najbardziej warunkował postawy i zachowania tych pierwszych wojenno-okupacyjnych dni. Ludzie pełni lęku i przerażeni uciekali z dobytkiem do lasu i powtarzali; „że Niemcy łapią dzieci za nogi i wrzucają do studni”.
Faktem jest to, że przez wiele wiosek Niemcy przejechali, nie wyrządzając nikomu krzywdy, stąd „prawdopodobnie” wiele opinii na temat dobrego, ludzkiego i przyjaznego zachowania się Hitlerowców (rozdawanie czekolad, cukierków, płacenie za towary itp.)
Rozgorzała walka. Samochody pancerne wroga nie mogły sobie dać rady ze słabo uzbrojonymi strażnikami. Niemcy rażeni celnymi strzałami zatrzymali się. Pomoc jednak nie nadchodziła. Po kilku godzinach zaciekłej obrony, kiedy strażnikom zaczynało brakować amunicji, podporucznik Kutaj zdecydował się na opuszczenie placówki. Oddziały 2 pułku l dywizji słowackiej przekroczyły granicę polską w rejonie Kacwina i Łapsz, ale nie zdążyły dopaść mostów na Niedziczance i Dunajcu, ponieważ cofający się żołnierze polscy spalili je.
Późnym popołudniem szpica niemieckiej 2 dywizji górskiej uderzyła z rejonu Spiskiej Starej Wsi, zajęła Niedzicę, a następnie przekroczyła Dunajec w okolicy Czorsztyna i natarła na miasteczko. Broniły go dwie drużyny KOP, które musiały się wycofać. Tymczasem rozbita grupa Straży Granicznej z Niedzicy i Łapsz Niżnych oraz różne grupy żołnierzy polskich z innych jednostek schroniły się w Ochotnicy. Funkcjonariusze Polskiej Straży Granicznej byli pierwszymi żołnierzami polskimi, którzy starli się z wrogiem, a których widzieli mieszkańcy Ochotnicy. Potem strażników zaopatrzono w żywność i przeprowadzono do Kamienicy.
Nieprzyjaciel opanował Czorsztyn, po czym ruszył na Kluszkowce i Maniowy z -zamiarem dotarcia do Nowego Targu. Jednocześnie pod Sromowcami Niżnymi forsowała Dunajec czołowa 7 kompania II batalionu 140 pułku strzelców górskich z Kufstein, zgrupowana w Czerwonym Klasztorze. Po przejściu rzeki ruszyła na Krościenko i Szczawnicę a następnie skierowała się w kierunku Tylmanowej, gdzie natknęła się na silny ogień obrony kapitana Wróblewskiego[2] składające się w tym czasie z 3 kompanii Baonu „Żytyń”, pomniejszonej o jeden pluton i jedną drużynę, oraz kompanii Baonu Obrony Narodowej „Limanowa”, której również zabrano jeden pluton.
Żołnierze niemieccy maszerowali nader pewni siebie. Widocznie sądzili, że wojska polskie opuściły już ten rejon. Nie przeczuwając niczego, zbliżali się do polskich stanowisk. Można już było rozpoznać twarze żołnierzy ocienione hełmami. Wówczas kapitan Wróblewski zakomenderował: — Cekaemy ognia!
Kolumna niemiecka stanęła, jakby piorunem rażona, po czym rozprysła się ma boki. Strzelcy górscy do tego stopnia potracili głowy, że nawet nie usiłowali zająć pozycji obronnych. Powoli i chaotycznie wycofywali się. Okazało się, że wróg nie jest taki straszny. Obrońcy przeżywali smak zwycięstwa odniesionego już w pierwszym starciu z nieprzyjacielem. W tym samym jednak czasie inne oddziały niemieckie zajmowały już Szczawnicę. Strzelcy górscy z II batalionu naciskali na Straż Graniczną, broniącą miasta i zmusili ją do wycofania się na grzbiet Przehyby, w kierunku na Obidzę – Jazowsko. W ten sposób w drugim dniu wojny wojska polskie utraciły już Pieniny, a oddziały hitlerowskie zaczęły się wciskać między armie „Kraków” i „Karpaty”.
Po południu 3 września wojska niemieckie ruszyły przez Knurów w kierunku Ochotnicy. Polskie rozpoznanie lotnicze wykryło to. Powstała obawa, że główna pozycja pod Wietrznicą, zamykająca dolinę Dunajca i obsadzona na razie tylko przez jeden pluton Baonu ON „Limanowa”, może wpaść w ręce nieprzyjaciela, co z kolei zagrażałoby obrońcom pozycji na Kłodnem. W tej sytuacji w kierunku Wietrznicy – wyruszyła kompania odwodowa Baonu „Żytyń” [3]. Tymczasem w samej Ochotnicy było spokojnie. Nie toczyły się tam żadne walki. Tylko samoloty niemieckie co chwila przelatywały nad wioską, usiłując widocznie wykryć pozycje polskie.
Placówka wojskowa znajdowała się w stanie gotowości bojowej. Miała ona ubezpieczać obronę ugrupowania kapitana Wróblewskiego na prawym skrzydle. Na razie jednak nic się nie działo.
Przez Ochotnicę przechodziły grupy żołnierzy polskich z innych jednostek. Obrońcy wioski byli informowani, że nieprzyjaciel się zbliża, ale do wieczora Niemców nie było widać. Mieszkańcy Ochotnicy byli jakby odcięci od świata. Połączenie telefoniczne z Tylmanową przestało istnieć. Widocznie na skutek toczonych w okolicy walk uległo uszkodzeniu. Niemieckie wojska przeszły przez Dzwonkówkę i zagroziły polskim pozycjom usytuowanym na Królówce i Marszałku. Artyleria nieprzyjacielska zaczęła ostrzeliwać stanowiska polskie, bez większych wszakże rezultatów. W końcu Niemcy postanowili przedrzeć się przez Tylmanową wozami pancernymi. Gdy już dotarli w pobliże wioski, eksplodowały założone wcześniej miny, niszcząc kilka samochodów. Runęła skała, zwana Basztą, zasypując Niemcom drogę i tworząc jakby naturalną barykadę[4].
W tym czasie pluton Obrony Narodowej „Limanowa” opuścił wzgórze Tarchały, pozycja była bowiem nie do utrzymania wobec miażdżącej przewagi nadciągających faszystowskich wojsk Tiso. Wojsko Polskie stawiało jeszcze opór w okolicy Osobia, ale w obawie przed okrążeniem wycofało się ostatecznie w kierunku Kamienicy, a także Nowego Sącza.
Nocą 4 września do Ochotnicy nadeszły wojska słowackie. Ukazały się od strony Przełęczy Knurowskiej. Była ich nieprzebrana masa: piechurzy, kawalerzyści artyleria. Stanęli koło kościoła. Tymczasem od strony Lubania wycofywał się polski oddział. Była to garstka, zaledwie pluton. Dowodził nim podporucznik Stecki. Natknąwszy się na oddziały faszystów słowackich żołnierze polscy zmieszali się z nimi i nagle w środku nieprzyjacielskiej kolumny otworzyli ogień. Wybuchła panika. Przez całą noc Słowacy strzelali, niekiedy nawet do swoich. Tymczasem żołnierze polscy zdołali wydostać się z kolumny. Rozeszli się po wsi, pochowali po stodołach. Mieszkańcy dostarczyli im ubrań cywilnych, tak że żaden nie wpadł w ręce Niemców[5].
…jak pisze w pamiętniku nauczyciel z Ochotnicy Leon Stanisław Leszczyński: „obrona polska w tzw. wąwozie tylmanowskim w sile około 100 żołnierzy pod dowództwem kapitana Nicałkiewiecza (imię nieznane), przy wsparciu chłopów ochotnickich i tylmanowskich, utrzymywała stanowiska bojowe przez półtora doby, walcząc z przeważającymi siłami wojsk niemieckich nacierających wzdłuż Dunajca od strony Tylmanowej oraz wojskami słowackimi atakującymi od Ochotnicy.
Skuteczny ogień żołnierzy Nicałkiewicza zajmujących nadzwyczaj dogodną linię obronną, jak też wymiana ognia między wojskami I dywizji słowackiej oraz 2 dywizji górskiej z Kufstein, wynikła z niewłaściwego rozpoznania pola walki.
Wojska słowackie w wyniku pomyłki zostały ostrzelane przez sprzymierzoną z sobą niemiecką artylerię. Przyniosły ciężkie straty wynoszące około 1500 żołnierzy zabitych i rannych[6]. W tym samym czasie pod Lubaniem bronił się pluton żołnierzy polskich podporucznika Steckiego (imię nieznane) ze zgrupowania Wróblewskiego. Gdy Słowacy usiłowali ich okrążyć, wtedy przedarli się przez ogrody Ochotnicy Dolnej- Centrum w stronę Kamienicy. Podczas tego odwrotu doszło do potyczki, w której padło 6 żołnierzy słowackich[7].
Słowacy po splądrowaniu wielu domów i gminy, na cmentarzu ochotnickim, wykopali groby dla 5 kamratów z napisem: „Padli za włast wojacy Juraj Krajcowicz- Lubina, Paweł Stacho- Saskin; reszta napisów nieczytelna- za svobodu”
Po przełamaniu polskiej obrony na Rzece tyrolczycy nacierając na Wietrznicę przedostali się na tyły umocnień polskich od strony Kamienicy. Żołnierze polscy stawiający jeszcze opór na terenie Osobia (osiedla należącego do Ochotnicy), obawiając się okrążenia, wycofali się w kierunku Nowego Sącza. Trzeba było ratować sytuację. Dowódca baonu KOP przerzucił samochodami z Rytra do Jazowska jeszcze jedną kompanię baonu „Limanowa”, stanowiącą ostatni jego odwód, ale po południu 5 września dowódca 2 brygady górskiej pułkownik Aleksander Stawarz uznał, że obrona linii Dunajca i Popradu jest dłużej niemożliwa, i zadecydował, że większość brygady ma być wycofana do rejonu Grybowa oraz na wzgórza na wschodnim brzegu rzeki Białej[8].
Po krótkiej walce, w czasie której Niemcy mieli zabitych i rannych, placówka ta została zniszczona.
Polskie samoloty jeszcze w dniach 4-8 września przeprowadzały kilkakrotnie loty rozpoznawcze w rejonie Nowego Targu, Rabki i na terenie Słowacji.[9] Wprowadzenie do akcji lotnictwa polskiego na tym obszarze nie miało już większego znaczenia i wpływu na dalszy przebieg działań zbrojnych.
Żołnierze Nicałkiewicza i Steckiego, wycofując się pozostawili w Ochotnicy część broni. Ówczesny pracownik w ochotnickiej gminie Julian Giełdczyński ukrył wraz z synami Władysławem i Eugeniuszem kilkanaście karabinów. Jeden erkaem ukryto najpierw w budynku szkolnym następnie wikarówce, a później w Saskówce i folwarkach Bąkowskich. Jan Królczyk z Osobia ukrył erkaem i karabin, Jan Brzeźny zaś różną broń i 3000 sztuk amunicji. W pamiętniku Leszczyńskiego czytamy m.in.: „część broni (z kampanii wrześniowej- S. Czajka) w tym działko przeciwlotnicze, kilka karabinów maszynowych i kilkanaście karabinów zwykłych wraz z karabinami ćwiczebnymi „Strzelca” (organizacji działającej na terenie wsi do 1939 r.) ukryto w ścianie kościoła w Ochotnicy Dolnej”[10]
Kampania wrześniowa nie spowodowała większych strat ludnościowych w Ochotnicy. Z wojny nie powróciło zaledwie kilku mężczyzn. Natomiast wkrótce do wsi, z różnych stron kraju, zaczęli napływać zbiegowie z więzień, obozów zagłady oraz osoby zagrożone aresztowaniem.
Nastał czas okupacji niemieckiej. Mało który z mieszkańców Ochotnicy zdawał sobie sprawę, że już wkrótce przyjdzie mu przeżyć najcięższe chwile życia. Większość mieszkańców Podhala zajęta była żniwami /”bo żniwa dla chłopa to jak modlitwa[11]”/ oraz sprawami codziennymi. Tylko w nielicznych domach słuchano radia i czytano prasę. Większość ludzi na Podhalu słabo umiała czytać i pisać, więc wiedzę swoją opierali na słownym przekazie świadków wydarzeń, urzędników, księży, studentów, przyjezdnych, kupców czy polityków.
Patriotyzm Polaków był wielki, to też niebawem z całego Podhala wyruszali ludzie, /najczęściej bocznymi drogami przez Gorce, bo głównymi taktami poruszały się bardzo liczne oddziały niemieckie/ na wschód, gdzie prawdopodobnie formowane były oddziały Wojska Polskiego w odwrocie. Panował niewyobrażalny chaos. Ludzie informowali się ustnie o rzekomym miejscu zbornym, kierowali się najczęściej w kierunku Mszany Dolnej, Limanowej, Nowego Sącza czy też Lwowa, pewni, że za parę dni wrócą z powrotem jako zwycięzcy.
Tragiczny początek wojny, reakcje ludzi, zagubienie, zdarzenia-fakty, bardzo obrazowo opisuje żołnierz ZWZ AK, więzień obozów koncentracyjnych Aleksander Kalczyński:
…”Istotnie od wczesnego ranka słychać było pomruki artylerii. Włączyłem radio: żadnych wiadomości bez przerwy grają marsza. Zniecierpliwiony wybiegłem na ulice. Tu stała duża grupa ludzi wokół jakiegoś nowotarskiego górala, który opowiadał że Niemcy nacierają na Czarny Dunajec i Czorsztyn. O godzinie 10, ktoś przywiózł nadzwyczajny dodatek Kuriera z Krakowa, mówiący że Niemcy przekroczyli granice Rzeczpospolitej Polskiej na całej długości: od strony zachodniej, północnej i południowej.
O godzinie 11 od strony Nowego Targu do Nowego Sącza przyjechał przez Mszanę Dolną oddział tankietek i działek w kierunku Rabki. Stojący przy drodze ludzie spontanicznie klaskali wołali:
Niech żyje Polskie Wojsko! Brawo chłopcy!
Widziałem wielu ludzi płaczący z radości. Niestety niepokojąco mało było tego wojska, przypuszczaliśmy że dalsza oddziały nadciągną później. W południe brat mój ewakuował sklep bławatny z Rabki. Przedtem nie pozwolił chować towaru:
– ma być na składzie, tu w sklepie, nie róbcie paniki.
Ja jednak miałem inne zdanie. Niestety nie pomyliłem się co do losu sklepów. Sklepy zostały zrabowane przez Niemców, którzy załadowali na ciężarowe wozy towar i wywieźli w niewiadomym kierunku – wcześniej rzuciwszy parę kawałków materiałów między ludność. Robili przy tym zdjęcia z rzekomego rabunku Polaków.
Ludzi szło i jechało tysiące w kierunku wschodnim. Całe Skalne Podhale, Jordanowszczyzna – morze ludzkie płynęło drogami na wschód.
Młodzież z Podhala już od rana skrótami przez Turbacz i Stare Wierchy szła w szeregach. Spodziewali się, że w Nowym Sączu dostaną broń – tak im ponoć powiedziano. Rzeka ludzka przepływała.
Znajomi jadący i idący pytali się: A ty Olek zostajesz u Niemców. Na wschodzie uzbroją nas i wrócimy… Chodź z nami.
W pewnym momencie drogą przejechało auto osobowe. Stojący nim człowiek krzyczał: gaz!, gaz! – powstała panika, bo istotnie coś śmierdziało. Ludzie uciekali trzymając chusteczki przy nosach. Ktoś mądrzejszy uspokoił uciekających. Za chwile wszyscy powrócili śmiejąc się z siebie.
Wieczorem wezwano nas młody do gminy. Po uzbrojeniu w stary karabin wyznaczyli nam mosty do pilnowania. Dowódcą naszym był porucznik Galica obrońca Lwowa, kawaler Krzyża Virtuti Militari, sportowiec, wspaniały kompan do picia i zabawy. Obecnie, gdy się wojna zaczęła Galica był dla nas młodych wielkim autorytetem, chętnie słuchaliśmy każdego jego rozkazu. Pilnowanie mostów trwało do rana. Po ściągnięciu nas z wart Galica oświadczył:
-na tym terenie mosty nie są już potrzebne powinniśmy je j raczej wysadzić, bo jak widzicie -pociągi już nie pójdą- a tu lada godzina przyjdzie nieprzyjaciel. Dla was młodych jest obowiązkiem pomaszerować na wschód, tam prawdopodobnie będzie organizowana armia i obrona.
Fala uciekających powiększała się z każdą chwilą. Jechali furmankami, autami rowerami- wszyscy objuczeni tobołami. Starzy, młodzi, dzieci. Kierunek ucieczki na wschód. Tam gdzieś miało być to cudowne miejsce ewentualnego zorganizowania się by zaraz tu powrócić. Około pierwszej godziny kilku kolegów, ludzi młodych postanowiło iść za mną na wschód. Strzały karabinowe już był dość wyraźnie słychać. Wyruszyliśmy bez plecaków nie zabierając nic ze sobą na drogę. Po godzinie marszu byliśmy wysoko nad Mszaną, patrzyliśmy w kierunku zachodnim skąd nacierali Niemcy. Wspaniała pogoda umożliwiała rozpoznawanie gołym okiem każdego szczegółu dolinie i na horyzoncie. Od strony Rabki widać było dymy palących się osad, tam był w tej chwili front jak trafnie przypuszczaliśmy.
W pewnej chwili od strony Krakowa nadleciało kilkanaście samolotów, które zaczęły krążyć dużymi kołami nad doliną Mszanki. Koledzy z radością wołali: –
Łosie! Łosie, Nasze Łosie /najnowocześniejsze wówczas polskie samoloty/. Trochę później cała Polska drwiła rymując:
-Łosie! Jadło się, piło się i przegrał się….
– to nie nasze – powiedziałem- to niemieckie samoloty.
Koledzy optymiści zakrzyczeli mnie…. a może rzeczywiście to polskie samoloty… zacząłem i ja się cieszyć. Samoloty były na takiej wysokości nad doliną, na jaki znajdowaliśmy się na zboczu góry. Słońce uniemożliwiało rozpoznanie znaków na samolotach, które majestatycznie okrążyły już kilkakrotnie dolinę.
W pewnym momencie z samolotów wyleciały srebrne nitki, a w dolinie podniosły się dziesiątki olbrzymich grzybów z dymu i kurzu na wysokość latających samolotów. Na niebie obok maszyn rozkwitały małe pęczki dymu: to artyleria przeciwlotnicza pobliskiego frontu ostrzeliwała napastników. Z samolotów zaczęto karabinami maszynowymi przeczesywać dolinę. Huk wybuchających bomb, jazgot karabinów maszynowych zmagał się, odbijając się potężnym echem od zbocza góry. Po chwili całe miasteczko spowiło się w dymie, nie było już widać domów. Samoloty jeszcze chwile postrzelały z karabinów maszynowych a następnie odpłynęły na południe to jest do Czechosłowacji.
Gromadka nasza po chwilowym marszu, klnąc na Niemców, przysięgając im zemstę za to bombardowanie Mszany, ruszyła żywo wyżej w górę. Ledwo uszliśmy kilkaset metrów ceny, gdy nad nami przeszybował dwupłatowiec niemiecki. W pewnej chwili zakołował i zaczął ostrzeliwać jar, którego brzegiem posuwaliśmy się. Zorientowaliśmy się natychmiast, że tym razem chodziło o nas. Prawdopodobnie był to jednak zły strzelec, gdyż pudłował. W jarze był tęgi las sosnowy. Skończyliśmy szybko chowając się za drzewa. Załoga samolotu, którą dokładnie widzieliśmy, bo obniżyła lot na kilka metrów nad drzewami – uparcie ostrzeliwała naszą kryjówkę, krążący nad nami. Samolot z jednej strony- my z drugiej strony drzew. Zabawa ta w chowanego trwała sporą chwilę, w końcu dwupłatowiec odleciał w kierunku zachodnim.
Zebraliśmy się na polance obok jaru, wszyscy cali i zdrowi żartując jeden z drugiego jak to bohatersko się krył. Julek Dobrowolski Szynalik ocenił:
– no chłopaki, macie już chrzest bojowy za sobą.
Wszyscy zaprotestowali:
– jak to przecież nie mieliśmy broni, to była nierówna walka, strzelali do nas jak do kaczek, my im pokażemy, jak dostaniemy broń w Nowym Sączu lub Tarnowie.
Tak gawędząc i odgrażając się Niemcom szliśmy dalej. Późną nocą dotarliśmy do osiedli koło Skrzydlnej. Tu spotkaliśmy znajomych z Mszany: rodzinę Stachurów (rodzinę późniejszego dowódcy Ruchu Oporu i oddziału partyzanckiego Jana Stachurę (ps. Adam) Adama i Marię, z córkami Jadwigą i Józefą jechali furmanką dobrze zaopatrzeni w prowiant.
Stachurzanki dorodne dziewczęta których kochało się „pół Mszany”, zagarnęły naszą gromadkę do swego towarzystwa- przydzielając każdemu jakąś funkcję, że jak przynoszenie chrustu czy wody, palenie ogniska w obozowisku, które rozbiliśmy na polance.
Zmęczeni przeżyciami dnia jak i widokiem łun na zachodniej stronie, usunęliśmy nad ranem wyciągnięci pokotem wokoło furmanki. Następnego dnia ruszyliśmy w kolumnie tysięcy furmanek i tłumu uciekającego w kierunku Królówki. Drogi były zapchane wozami, posuwaliśmy się bardzo wolno idąc obok naszej furmanki. Kolega nasz Jasiek Grzywacz jako oficer mający kartę mobilizacyjną, pożegnał nas serdecznie i spiesznie poszedł w kierunku wschodnim.
Kilka kilometrów za Królówką około czwartej godziny popołudniu maszerując całą grupą znajomych po drodze wyjątkowo pustej usłyszeliśmy za sobą huk ciężkich motorów. W naszym kierunku szybko przesuwała się kolumna czołgów i ciężarowych aut z żołnierzami. na przedzie hej kawalkady jechał nasz polski mały fiacik.
W aucie siedzieli polscy oficerowie, jeden z nich był ranny z owiniętą głową, drugi z ręką na temblaku. Staliśmy na kupie kamieni by widzieć całą nadjeżdżającą kolumnę, pozdrawialiśmy jadących oficerów machając rękami. Koledzy jak i nasze panie w szczególności letniczka „pani pułkownikowa” krzyczały: Anglicy!, Anglicy!
Istotnie teraz przesuwały się czołgi nie polskie. W otwartych włazach stali nie nasi żołnierze. Całe szczęście, że mieliśmy ręce podniesione w pozdrowienia dla polskiego fiacika, bo wymierzone w nas lufy karabinów maszynowego obróciły się w inną stronę. Niektórzy koledzy byli ubrani w peleryny strzeleckie- czołgiści mogli pomyśleć, że jesteśmy żołnierzami…
„Pani pułkownika” owa machała rękami zawzięcie, to też z jadących teraz aut pełnych żołnierzy pozdrawiano nas wyciągniętymi łapami po faszystowsku. Od pierwszej chwili wiedziałem, że to są Niemcy. Zakrzyczano mnie:
– ty wariacie, nie słyszałeś wczoraj komunikatu, że Anglicy idą nam na pomoc? – Kpiłem z nich, że nie znają się na geografii, ale to nic nie pomogło.
Żołnierze siedzący w ciężarówkach wyglądali bardzo osobliwie- siedzieli na ławach jak skamieniali trzymając w rękach pistolety. Ubrani byli gumowe płaszcze, hełmy nadawały ich postacią groźnego wyglądu. Wszystko było straszliwe zakurzone. Mundury i twarze żołnierzy były jednego koloru- popielate, błyskały tylko ich wilgotne oczy. Nasza pani pułkownikowa dopatrywała się na hełmach biało czerwonych znaków i to ją jeszcze raz upewniło, że to są jacyś nasi, ale nie wie jakie są to pułki… /czarny kolor był zaprószony/. Ironizowałem, że to z Tatr „obudzeni rycerze”, bo właśnie z tamtej strony jechali. Coraz więcej, coraz prędzej jechały kolumny aut. Kurz z zapylonej drogi wszystko pokrył i rozchodził się po dolinie.
Patrząc na to wszystko myślałem: To tak wygląda chwila, w której dostaje się do niewoli, a Polska ginie…. Zdenerwowałem się wymyślałem kolegom od durni, kretynów, którzy słuchają starej idiotki „pułkownikowej”, krzyczałem nie zważając na to, że „pułkownikowa” wszystkiego słucha. Oburzenie było ogromne, wszyscy byli za panią „dobrodziejką” do tego stopnia, że o mało nie doszło do rękoczynów. Awanturę przerwała krótka seria karabinu maszynowego. O parę kroków przed nami z któregoś auta dla postrachu czy zabawy strzelano do ludzi i koni spędzonych na placyku celem poboru. Wystraszone konie pędziły po drodze, po łąkach przeskakując płoty w sadach.
– Przyjaciele! Anglicy! Nieznana polskie pułki strzelają do ludzi i koni- krzyczałem i śmiałem się ironicznie z naiwności moich kolegów. Z wystraszonymi twarzami rozbiegli się, bo strzelanina zaczęła się teraz na dobre.
Zamglone pyłem drożnym i prochem strzelniczym słońce zachodziło krwawym światłem. W powietrzu czuło się spaleniznę. Rżenie rozszalałych koni przebijało ponad odgłosy strzałów. Drogą bez przerwy jechały napchane żołnierzami ciężarówki. Odsunąć się od drogi- pomyślałem pomału, pomału, nieznacznie, po to by nie zwrócić uwagi na siebie. Domy które mogą na zasłonić są oddalone o 50 metrów. Tak jak dzikiego zwierza nie wolno drażnić szybkimi ruchami tak też tym młodym byczkom w autach nie należy dać możności zwrócenia uwagi na siebie. Moje strategiczne cofanie się do drogi trwało sporą chwilę. Także inni uciekinierzy zeszli z drogi, tylko wąż maszyn przesuwał się z zachodu na wschód.
Po dobrej chwili byłem w bezpiecznym miejscu. Nadeszła noc. Wokoło na horyzoncie widniały łuny, z daleka dochodził huk artylerii i inne detonacje. Zmęczony przeżyciami włączyłem się gromadkę nowotarżan poszukujących noclegu. Wyboru nie było, pierwszą lepszą z brzegu stodołę zamieniliśmy na wspaniały hotel. Dziwne było to, że nikt nic nie mówił tylko starał się cisnąć siano, by w spokoju rozważać wypadki dzisiejszego dnia, bo też zrobiły na wszystkich na pewno ogromne wrażenie.
Rano ku mojemu zdziwieniu i uciesze, że znalazłem w gromadzie obcych mszaniaka Władka Muchę. Po krótkiej naradzie postanowiliśmy wracać do domów, to samo postanowili inni współlokatorzy stodoły. Jeśli Niemcy tutaj są i zajęli Kraków, Poznań, Łódź – o czym dowiedziałem się – to sprawa beznadziejna a przez nowy front na Dunajcu nie przedrzemy się, rozumował na głos jeden z uciekinierów. Najważniejszą sprawą jest dokładne zorientowanie się działaniach wojennych i po ocenie sytuacji będzie można coś postanowić- tak pomyślałem.
Wczoraj Julek Szynalik Dobrowolski mówił:
– jak będzie źle pójdziemy na Węgry.
Przyjęliśmy to fantazjowanie uśmiechem, a teraz jednak ta myśl nie dawała mi spokoju. Najpierw jednak trzeba zobaczyć co się dzieje z matką, braćmi. Dom spalony, cała Mszana spalona- twierdzili uciekinierzy, którzy wycofali się ostatni z tych okolic. Na szczęście, wszakże okazały się te wieści nieprawdą…”
Po śniadaniu postanowiliśmy z Władkiem wracać do domu. Pomału zbliżyliśmy się do drogi. Miałem takie uczucie jakie ma chyba „robaczek wchodzący w paszczę smoka”. Drogą całą noc jechały różne wojenne pojazdy i teraz też nieprzetrwanie sunęły auta z żołnierzami. Nikt nie szedł pieszo. To potwierdziło moje przypuszczenie, że armia niemiecka jest całkowicie zmotoryzowana. 2 lata temu widziałem w Czechosłowacji jak pułk zmotoryzowany wjechał do koszar w parę minut. Opowiedziałem o tym kolegom – tak zgadza się czas pokoju to jest możliwe, ale nie na froncie…. Jeden ostrzelany wóz tarasuje drogę innym – usłyszałem odpowiedzi.
Niestety, tu front oni jadą sprawnie, szybko nikt ich nie ostrzeliwuje. Takie to były pierwsze dni, w których dokonywały się gwałtowne zmiany naszych poglądów, mniemań ba na zmiany w dotychczasowych wartości.
Nie doszliśmy do głównej drogi zobaczyłem ku wielkiemu mojemu zdziwieniu chłopa orzącego parą koni. Na drodze ruch pojazdów huk gąsienic czołgów, zgrzyt żeliwa a chłop orze sobie spokojnie. Jego nic nie obchodzi co się dzieje na drodze. On nie chce myśleć o tym, że obok we wsi wczoraj- jak mówiono- kilku mieszkańców przy rozpędzaniu koni zostało zabitych. Nie obchodzi go to co się dzieje w Polsce. On wykonuje swoją pracę orze ziemię jakimś ateistycznym odruchem.
-tak, on ma racje- pomyślałem. Tu na drodze sami wariaci pędzą nie wiadomo, dokąd. Mordować! Zabijać! – a on sieje ziarno na zbożny cel. Ten zgiełk przeminie, a on zostanie zwycięży.
– widok tego orzącego chłopa wpłynął na mnie kojąco. Przecież jest jednak świat normalny a te sunące auta i w niech ludzie to takie złe duchy. Przyjadą i znowu tu będzie cisza.
Wyszliśmy na drogę i maszerowaliśmy jej brzegiem. Dziś droga była zupełnie bez kurzu śliska na kołami pojazdów nocy posypano nawierzchnie solą, toteż zwilgotniała i nabrała koloru stali. Ruch na drodze nie ustawał trzeba było iść ostrożnie samym brzegiem. Ciężarówki ledwo mieściły się na wąskiej jezdni, teraz na nich prawdopodobnie wieziono sprzęt, bo szczelnie były nakryte brezentami. Przed wsią, do której zbliżaliśmy się, stały grupki żołnierzy obok armatek przeciwpancernych wymierzonych naszym kierunku- to jest na wschód. Przeszliśmy obok nich wchodząc do wsi rozłożonej wzdłuż drogi.
W domach kwaterowali Niemcy. Pełno ich było obok studni, pompowali wodę myli się porozbierani do pasa. Na schodach ganku jednego z domów „pucer” czyścił jakiemuś oficerowi buty. Ten musiał się spieszyć, bo nerwowo uderzał szpicrutę o cholewę wyczyszczonego buta. Polski oficer nigdy nie pozwoliłby na to, by żołnierz publicznie czyścił na nim buty. Na nasz widok zrobił marsową minę i coś chciał powiedzieć, toteż by go uprzedzić podszedłem i znając niemiecki- zapytałem, czy można iść drogą w kierunku Rabki. Przed chwilą słyszałem rozmowę dwóch cywilów, że nie wolno chodzić drogami, że nie wpuszczają do wsi. Pan kapitan tak popatrzył na mnie jak na coś bardzo egzotycznego i po namyśle powiedział:
-tak można, ale nie grupami.
Podziękowałem za informacje i szybko poszedł w kierunku zachodnim zadowolony, że nie kazał nas zatrzymać. We wsi chłopi pracowali normalnie, bocznymi drogami wypędzali bydło na łąki, wozili nawóz, kopali ziemię w ogródkach. Dalej od wsi kilku orało pole. Znając powolność naszych chłopców wiedziałem, że ta intensywność jest sztuczna, z pewnością wykombinowali umyślnie wyjście z domów, gdzie rozładowanie byli żołnierze niemieccy. Za wsią żandarmeria legitymowała nas. Mówiłem im, że „Hauptman” pozwolił nam wracać:
-O ja, ja- zaryczał jeden z nich, ale pozwolił nam iść dalej. Za nami zostało jednak kilku jak i my uciekinierów, których jak widziałem żandarmi rewidowali. Szliśmy powoli dalej, toteż rewidowani współ koledzy dopędzili nas. Opowiadali, że żandarmi zabrali podczas rewizji, noże, brzytwy nawet żyletki- niektórych pobili.
Spotkałem znajomego i spytałem – powiedz, jak wygląda sytuacja na frontach w Polsce?
-beznadziejna, Niemcy są już pod Warszawą odpowiedział- a co na to Francja i Anglia? spytałem spragniony wiadomości
– bombardują Berlin i Zagłębie Rury /co było nieprawdą/.
Nie poszerzył mych wiadomości, to wiedziałem. W takich dniach trzeba samemu słuchać radia i analizować, względnie odczytywać między wierszami- jak się to popularnie mówi. Wrócę do domu to będę wiedział wszystko dokładnie. Pożegnałem się ze znajomym i poszedłem dalej drogą w kierunku domu.
Na drodze panował dalej niesamowity tłok różnych pojazdów, starałem się patrzyć w bezczelne pyski jadących Niemców. Idąc brzegiem drogi dokładnie obserwowałem najbliższe okolice.
Kilkadziesiąt kroków od drogi na ścieżce wśród pól i traw stał stary Żyd zapatrzony jadących Niemców. Wręcz ogromny mężczyzna, założył ręce na piersi, siwa broda i pejsy sięgały pasa, twarz opalona na ciemny brąz- co jeszcze mocniej podkreślały okalające głowę białe włosy. Na głowie miał jarmułkę, widocznie przed chwilą się modlił. Rozpięty długi chałat, obcisłe czarne spodnie pod kolana, białe pończochy ot taki nasz małopolski Żyd, pobożny chasyd. To co myślał w tej chwili i czego życzył tym przejeżdżającym Niemcom na pewno zgadzało się z moimi myślami i życzeniami dla nich. Obraz tego Żyda na zawsze pozostanie w mej pamięci. Ta zatroskana, poważna twarz starca, wpatrzona z nienawiścią w
pędzące szeregi aut. Cała jego postać często wraca do mnie jako uosobienie bezsilności, rozpaczy i nienawiści.
W tych dniach wszyscy byli zrozpaczeni, przygnębieni.
Wątpliwości i kontrowersja budziła postawa chłopów. Oni przezornie pracowali na roli. Niemcy rzucają im ulotki by pracowali dalej, oświadczali, że biorą chłopów pod specjalną opiekę- „teraz będzie wam dobrze” –pisali. Pełno tych ulotek na drogach i fosach. Jestem niezdecydowany co sądzić o tym….
Kilkadziesiąt kroków przede mną znowu widzę żandarmerię legitymującą uciekinierów. Jesteśmy we wsi. Skierowałem się z mymi kolegą na boczną drogę, którą właśnie z zagrody wyjeżdżał chłop z furą gnoju, kierując się do pól. Przyczepiliśmy się do tego wozu udając, że podpieramy względnie pomagamy koniowi popychając ją na tej kamienistej i stromej drodze. Tak idąc pomału oddaliliśmy się od osiedla. Nikt nic nie mówił. Furman trzaskał batem pospieszał konia. Odezwał się dopiero wtedy, gdy wjechaliśmy w parów, z którego nie byliśmy widoczni z zagród.
– Jezus Marjo! co to sie porobiło w te parę godzin od wybuchu wojny! Ta tu ani jednego naszego żołnierza nie było. Z pewnością Niemcy przerwali front i dlatego tak niespodziewanie aż tutaj wdarli się. Biczyskiem na prochu drogi rysował i tłumaczył:
– o tu koło Chabówki wdarli się a teraz nie napotkawszy oporu, posuwają się naprzód. Skąd wy to wiecie? zapytałem będąca zaskoczony jasnością wykładu. Jestem pod oficerem rezerwy i muszę się znać na tych sprawach. Więcej nie zadawałem pytań pomału podchodziliśmy w pobliże lasu. Wioska była kilkaset metrów poniżej nas. Szczęśliwie wyszliśmy z niej. Pożegnaliśmy naszego gazdę- podoficera i wyszliśmy z kolegą w pobliski las. Tu było wspaniale, chłodno, pachniało jeszcze intensywniej jak na polach. Po krótkim namyśle postanowiliśmy iść na przełaj w kierunku północno-zachodnim. Przed nami rozciągało się kilka kilometrów mocno zalesionego wzniesienia. Starałem się by nasza droga prowadziła grzbietem góry tak, byśmy z jednej i drugiej strony mieli widok na doliny. W zachodniej stronie tej wioski paliły się jakiś domostwa dym prosto jak gigantyczny słup wznosił się do słońca, niebo było niebiesko –jaskrawe, odbijało się nowymi kolorami od brudnej smugi dymu.
Wzdłuż doliny zakosami biegła droga, nad nią unosiły się jasno popielate spaliny- tam bez przerwy jechały pojazdy niemieckie. W pewnych chwilach wyraźnie słychać było być wycia motorów. To z pewnością czołgi- myślałem. Rozglądając się pomału doszliśmy do szczytów wzniesienia. Tu znajdował się cmentarz z czasów pierwszej wojny światowej: kilkanaście kamiennych pomników ogrodzonych solidnych murem. Zdziwiłem się zobaczywszy tam chłopa pielącego trawę na grobach.
– a co wy tu gazdo robicie?
-przypatrzył się nam dokładnie i po zastanowieniu odpowiedział nam- jak tu przywieźli go rano Niemcy motocyklem i kazali oczyścić groby z trawy. Na jednej płycie leżało parę kwiatów, które zostawili- brat, ojciec, kolega- któregoś z nich tu leży? Pomyślałem. Po latach odwiedzają groby znowu zbrojni, walczący. Krewniacy? Czy i wy nie zostaniecie naszej ziemi na zawsze?…
…Jakoś złość i smutek mnie ogarnął. Zaraz zdałem sobie sprawę, że władza polska tu Limanowej- moim mieście powiatowym przestała istnieć. Oni ją wypędzili i robią co chcą. Skierowaliśmy się na drogę wiodącą w kierunku Mszany Dolnej. Z przeciwnej strony pędziły auta ciężarówki- w nich siedzieli żołnierze. Do domu o ile istnieje mamy tylko 30 kilometrów. Za parę godzin będziemy wiedzieć co się dzieje z naszymi braćmi, matkami. Minęliśmy Sowiny dość szybkim marszu by jak najprędzej znaleźć się w Mszanie. Na granicy Tymbarku zatrzymał nas patrol żandarmerii, wylegitymował mnie- kolega Władek Mucha nie posiadał żadnego dowodu osobistego. Ja miałem, ponieważ często podróżowałem i spałem w różnych hotelach, gdzie recepcja żądała czasem jakiegoś zaświadczenia kim się jest. Wiedziałem jak pewnego razu gość hotelowy legitymował się listem adresowym, na jego nazwisko- co też wystarczało. Zapewniłem żandarmów, że to jest mój kolega i współpracownik. Zapisali coś w notesach i kazali nam odmaszerować. Oddalając się od nich, czułem robiąc pierwsze kroki jakiś dziwny strach, niepokój, że z tyłu mierzą w nas i gotowi są strzelać. Potem śmiałem się z siebie że tak stchórzyłem.
W kierunku wschodnim pędziły obładowane ciężarowe auta, na zachód leniwie, czy też ostrożnie jechały furmanki wypełniony babami, dziećmi i dobytkiem, kopiatymi workami pierzynami a nawet i meblami. To tacy sami ludzie jak my, uciekinierzy- górale, których zaskoczyły szybciej, jadące wojska niemieckie. Do Dobrej, gdzie się łączy droga ze Szczyrzycem, było tych wozów coraz więcej. Pomimo że popasający obok przydrożnych domów znajomi wołali: nie jedźcie, bo Niemcy nie pozwolą- nie słuchali, tylko odpowiedzi trzaskały baty, jechali i dalej furmanili starsi gazdowie. Byli to znajomi z Rabki, Jordanowa, Ochotnicy, Nowego Targu i z okolic Mszany Dolnej. Któryś z nich zawołał mnie do swego wozu i jadąc stępa opowiedział, co się stało w Szczyrzycu, skąd oni wracają. Niemcy rozstrzelali tam 50 mężczyzn z Mszany Dolnej zginęło kilu obywateli- wymienił nazwiska: Zarecki, Mitana i inni.
-dlaczego? – po raz pierwszy zadałem to pytanie.
-dlaczego? – pytaliśmy potem jeszcze nie raz w okropnych dniach okupacji, aż zdaliśmy sobie sprawę, że tylko dlatego że jesteśmy Polakami.
Teraz dopiero dowiedziałem się jak to było z tymi rabunkiem sklepów mego brata. Po prostu maruderzy w rozbijali, kradli, niszczyli wszystko to, do czego ktoś inny im dobrym kijem nie zagrażał drogi. Matka moja siedziała bezradnie i płakała za synami a tłum a tłum maruderów rabował. Na drugi dzień po wkroczeniu „zwycięzcy” pootwierali drzwi sklepów, podjeżdżali ciężarówkami najspokojniej ładowali towar, czasem wołali przechodzący ludzi- rzucali w tłum wałek materiału. Powstawało zamieszanie, szarpanina. Niemcy fotografowali „rabujący” polaków. Protestującą moją matkę odpędzili.
I tak w krótkim czasie dwóch sklepów bławatnego i obuwniczego nie został ani jednej pary butów, ani ściereczki do podłogi. Opowiadanie trwało do rana, spać nie można było. Ulicą bez przerwy jechał jakieś pojazdy głośno warczące, to znowu ktoś dobijał się do drzwi. Słychać było krzykliwą komendę żandarmerii trującej ruchem kolumn. Następnego dnia siedząc w zamkniętym domu patrzyłem przez okno na przewodzących ludzi i jadące wojsko. Tym razem były to oddziały pomocnicze Hitler- Jungen. Z boku drogi nasi mszańscy Żydzi napędzani do tej pracy kijami przez hitlerowców wyrównywali dziury sypali łopatami. Z jednego auta zaskoczył młody Niemiec łapiąc Żydów obcinał im pejsy, które chował do torby, najpierw zawinąwszy je w papier.
Najbardziej wtedy wstrząsnęła nami wiadomość o przekroczeniu granicy rumuńskiej przez Rząd Polski wraz z marszałkiem Rydzem Śmigłym. Byli tacy, co wierzyli do ostatniej chwili w plan strategiczny: Wojsko nasze jest zgrupowane koło Lwowa, cofanie się, jest manewrem strategicznym, to pułapka na Niemców- uważali. Teraz jednak niespodziewane wkroczenie wojsk radzieckich na nasze wschodnie ziemie- opuszczenie armii i narodu przez marszałka Rydza Śmigłego spowodowało załamanie się wielu z nas. Jeszcze tylko podtrzymywała nas nadzieja, że Sikorski, że Francja i Anglia może nas uratują. Niemcy zostaną zniszczone spoza silnej lini Maginota i zmuszeni do paktowania.
Codziennie ktoś znajomy powracał z przymusowej wycieczki z terenów wschodnich, z za Lwowa, Stanisławowa, przywozili ze sobą różne wiadomości- niestety wszystkie przerażające, okropnie i niewiarygodne. Kilku mszaniaków poniosło śmierć na drogach w czasie ucieczki. Uciekinierzy Żydzi mszańscy postanowili pozostać po stronie radzieckiej, kilka domów było niezamieszkałych. Złodzieje bezczelnie w biały dzień wynosi rzeczy z ich mieszkań. W nocy całe bandy rabusów podjeżdżały furmankami pod duże składy drzewa znajdujące się głównie w pobliżu stacji kolejowej, ładowali i wywozili. Policji i straży obywatelskiej nie było. Maruderzy napadali na kilka mieszkań obrabowali je do cna, pomimo że mieszkańcy się bronili.
Wojsko niemieckie przesuwały się przez nasze ulice jakby jakieś obce ciało.
Na razie okupanci nie interesowali się nami, a społeczność polska pozbawiona organów zarządzania i władzy zwróciła się w instynkcie samozachowawczym do kościoła. Kto żyw rano pędził do świątyni by się modlić i usłyszeć kazanie. Nigdy dotychczas na mszy porannej w dzień powszedni nie było zwyczaju wytwarzania kazań, ale od dnia wkroczenia najeźdźców ksiądz proboszcz Stabrawa (zginął w Oświęcimiu) zaprowadził ten zwyczaj. Naturalnie nie mówił tylko o nabożnych sprawach, ale przede wszystkim o tym, co sie dzieje w Polsce, jak należy przetrwać i jak mieszkańcy powinni się zachować. Złodziei i rabusi wymieniał po nazwiskach.
Podobnie musiało być u obywateli wyznania mojżeszowego, bo całymi gromadami wczas rano wychodzili z bożnic, a że rabini to samo, zalecali swoim wyznawcą, znalazłem potwierdzone w liście jaki przysłał mi anonimowy Żyd. Zawiadomił mnie, że skradziona część towaru ze sklepu mojego brata znajduje się w altanie w ogrodzie adwokata Streimera. Poszedłem tam i oczywiście pod stertą porąbanego drzewa w altanie znalazłem 3 worki materiałów bławatnych ukradzionych naszego sklepu.
[1] Józef Kasperek: Podhale w latach okupacji niemieckiej 1939-1945s.28,1990
[2] Tamże, s. 50—53.
[3] Tamże, s. 63—68.
[4] M o r a w a, G i e ł d c z y ń s k i, op. cit., s.v 4.
[5] Ryszard Dzieszyński – krwawa wigilia
[6] L. S. Leszczyński, Burza nad Gorcami, cz, II, s. 33—34. Po poległych i rannych żołnierzach słowackich zabrano z Ochotnicy Dolnej-Centrum trzy pełne samochody ciężarowe i dwa drabiniaste wozy plecaków.
[7] L. S. Leszczyński, Burza nad Gorcami..,, s. 33—34.
[8] P l e w c z y ń s k i, op. cit., s. 69.
[9] A. Kurowski: Bijcie się z nami Męsserschmity. Warszawa 1967, s, 56 —58. Na cmentarzu w Orawce spoczywają w mogile dwaj lotnicy polscy, którzy polegli 3 września 1939 r.; R. Dalecki: Armia „Karpaty”…, s. 47, 55.
[10] L. S. Leszczyński, op.cit., s.43,131 i134; tenże, Wojenna burza w Gorcach (pamiętnik w rękopisie), cz.III,k.17
[11] J. Chrobaczyński u podnóża Gorców w latach 1939-45 s 153